RPG <3

Kto nie kocha RPG?!

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 2018-11-13 14:23:51

Dominik
Użytkownik
Dołączył: 2018-11-04
Liczba postów: 2
WindowsFirefox 63.0

Jürgen von Eisenberg

Kalendarium życia:
Powrót z frontu do domu oraz założenie firmy von Eisenberg Schutzlosungen GbR – 1886
Otrzymanie Orderu Honorowego Legionu – 1881
Potyczka o wzgórze Salzbaden - część bitwy pod Mitteleup – 1880
Trafienie na front na skutek rozkazu o dyslokacji Akwitańskiego Legionu Kolonialnego– 1878
Ukończenie Uniwersytetu Technologicznego w  Falkenest na kierunku mechanika i budowa maszyn gdzie uzyskałem dyplom inżyniera - następnie wejście w szeregi do Akwitańskiego Legionu Kolonialnego - 1875
Ukończenie Technikum Liwanńskiego im. Josta Bürgiego - znanego krasnoludzkiego, wetriańskiego matematyka i zegarmistrza z czasów renesansu, na profilu technologiczno-inżynieryjnym.- 1870
Narodziny w Liwannie w 3 Szpitalu Miejskim im. Wernera Reinharta - 8.02.1850 roku


Historia postaci:

    Wiatr tego dnia sprawiał, że żadne futro ani najgrubsze rękawice nie chroniły przed przenikliwym zimnem wiejącym z gór i wyjącym pośród górskich dolin. Torli von Eisenberg primo voto Épéedargent poczuła tylko jak delikatne ciepło pokryło jej nogi - odeszły jej wody.
Już od kilku dni znajdowała się w 3 szpitalu miejskim im. Wernera Reinharta na oddziale położnictwa pod opieką najlepszych w Liwannie lekarzy. W tym samym szpitalu rodziły panie inżynierowe, żony najlepszych chocolatierów, zegarmistrzów, bankierów i co bogatszych pastorów.     Sam prezydent Frederick Torammer wraz z żoną co roku przyjeżdżali tutaj na bal dobroczynny, podczas którego zbierano datki na działanie oddziału dla najbiedniejszych obywateli miasta i kantonu. To dzięki żonie prezydenta, która była kuzynką mojej matki, udało jej trafić do jednoosobowego pokoju, gdzie delikatne światło lamp i ściany w kolorze écru, nastrajały przyszłą mamę aurą spokoju. Gdy doszło do moich narodzin, zupełnie spokojnie, jak przystało na westriańską damę zadzwoniła dzwonkiem po akuszerkę, położyła się we wcześniej omawianej ze swoim lekarzem pozycji i bez zbędnego krzyku, po kilku godzinach urodziła mnie - Jürgena von Eisenberga. Był to 8.02.1850 roku. Tego samego roku kontynent pochłonęło szaleństwo Wielkiej Wojny, które ominęło naszą ściśniętą wśród górskich dolin i jezior krainę.
    Moja rodzina była typową westriańską krasnoludzką familią z drugiego największego miasta kraju - Liwanny. Ojciec, główny technolog procesu produkcyjnego w fabryce tworzącej najwyższej jakości chronometry, zaopatrującej całą Wanadię i gorliwy reformatysta, całe życie poświęcał na sumienną pracę, przekładając ją ponad życie rodzinne. Jego plany wobec mnie były takie same jak jego ojca wobec niego, pradziadka wobec dziadka itd. itd. - skończyć dobre technikum, pójść na stołeczny uniwersytet technologiczny, zostać inżynierem i zająć miejsce swojego ojca, lub w najgorszym wypadku zostać głównym inżynierem w jakieś innej, ważnej i renomowanej firmie. Uważał, że szczytem ojcowskiej miłości jest nauczyć syna zawodu, podstaw księgowości oraz oddania dla kościoła reformatystów oraz płacenia jałmużny dla tych, którzy radzą sobie gorzej niż on. Najważniejszymi jego hasłami były: praca, skromność, opanowanie. Właściwie to mogłoby dotyczyć całego naszego narodu bo te trzy hasła towarzyszyły mi przez całe moje młodzieńcze życie, przydając się później w wojsku.

     Zarówno w szkole elementarnej, gimnazjum, gimnazjum przygotowawczym jak i w technikum im. Josta Bürgiego - znanego krasnoludzkiego, westriańskiego matematyka i zegarmistrza z czasów renesansu. Wszędzie słyszałem: pracuj! Bądź skromny! Nie okazuj emocji! Oczywiście skończyłem je, bo jakżeby inaczej, na profilu technologiczno-inżynieryjnym. Do mojego technikum, nawet współcześnie idą, przyszli absolwenci najlepszych szkół technologicznych, w tym Uniwersytetu Technologicznego w Falkenest, który i ja ukończyłem, na katedrze mechaniki i budowy maszyn.
    Przez cały czas edukacji, każdy Westriańczyk i Westrianka, musieli dodatkowo brać udział w zajęciach przeszkolenia obronnego – obsługi broni osobistej, umiejętności lokalizacji podziemnych schronów w swojej okolicy, rozpoznawania oznaczeń zagranicznych sterowców i machin bojowych itd. itp. Oczywiście zajęcia te realizowane były z zaznaczeniem, że wszystko to czynimy w kulcie naszej westriańskiej neutralności. I tak naprawdę były to jedyne zajęcia, na które chodziłem z pasją. Z prawdziwą niewymuszoną radością.
    Wracając do tematu rodziny - moja matka, była typową westriańską matką: czyściła w domu wszystkie urządzenia, zajmowała się ich smarowaniem i prowadziła terminarz przeglądów technicznych urządzeń, zajmowała się zlecaniem  zakupów, przygotowaniem listy dań oraz pilnowała abym sumiennie wykonywał prace domowe oraz czytał z nią Księgi.
    Czas wolny, poza majsterkowaniem spędzałem na podwórzu fabryki gdzie pracował ojciec i tak naprawdę to tam zatęskniłem za przygodą i życiem innym niż życie bankierów, mechaników, zegarmistrzów i chocolatierów. Gdy na lądowisko fabryki przylatywały sterowce transportowe, wiwerny kurierskie lub na bocznice wjeżdżały wagony oznaczone symbolami i językami, których nie znałem serce zaczynało bić mi szybciej a oczy błyszczały w zachwycie.
    Zdarzało się również, że do fabryki, przyjeżdżali przedstawiciele armii różnych krajów w celu omówienia zakupu nowej wersji chronometrów do wszelkiego rodzaju machin. Gdy tylko udało mi się zobaczyć chociaż rąbek munduru, moje młodzieńcze serce wybuchało ogromnym żarem marzenia, że sam kiedyś taki mundur założę i wielce poważany, przejdę przez taki plac jak ten przed fabryką ojca a cywile będą mi się kłaniać na znak szacunku i z błyskiem zazdrości w oku będą zerkać na moje ordery. Oczywiście nie tylko dlatego. Z zasianym ziarnkiem reformatorskiego żaru religijnego widziałem oczyma wyobraźni jak na chwałę Pana spełniam obowiązek pomocy bliźniemu i z bronią w ręku ratuję niewiasty i mężczyzn od różnych kłopotów. Westriańska rzeczywistość była jednak silniejsza niż marzenia. Codzienna żmudna edukacja ogólna i techniczna z biegiem czasu przytłumiła moje dziecięce pragnienia.
    Mijały kolejne lata sielankowo-nudnego życia, najpierw w Liwannie, potem sztubackiego życia żaka na uniwersytecie technologicznym w Falkenest, kiedy za nieposłuszeństwo byłem czterokrotnie zawieszony w prawach studenta. Nieposłuszeństwo to, było jednak dyktowane tym, że wiedząc, że nic nieprzewidywalnego mi się w życiu nie trafi, postanawiałem sam nadać życiu przypadkowy obrót spraw.

    A było to tak. Pewnego dnia poprosiłem przyjaciela, studenta chemii o przygotowanie najbardziej cuchnącej i lepkiej mieszaniny jaką potrafi wytworzyć. Kilka słoików rozmieściłem na terenie korytarza mojej katedry. Kilka dni później kolejnego znajomego z katedry górnictwa i geologii, poprosiłem o kilka zapalników czasowych. Czas eksplozji ustawiłem na półtorej minuty, po czym wetknąłem je w słoiki z tą niesamowicie cuchnącą mazią. Teraz trzeba było jeszcze znaleźć coś, co aktywuje zapalniki. Postanowiłem, za pomocą kilku sznurków oraz mechanizmu zapadkowego połączyć je w taki sposób aby jednocześnie odpaliły. Głównym inicjatorem miało być otwarcie drzwi do głównego korytarza naszej katedry, przez dziekana, który codziennie po porannym apelu, dostojnie otwierał je aby studenci i profesorowie mogli udać się do swoich zajęć. Wszystko było precyzyjnie zaplanowane, zarówno jeśli chodzi o przebieg czasowy jak i użyte materiały. Pewnego dnia, gdy je otworzył a wszyscy czwórkami wkroczyli na korytarz nagle rozległ się huk a ściany, twarze, ubrania i wszystko co znajdowało się na korytarzu zostało pokryte cuchnącą jak stado zdechłych krów mazią. Po niemałym skandalu i uruchomieniu przez pół rodziny ojca różnego rodzaju koneksji udało mi się zostać na uczelni, zostałem jednak zawieszony w prawach studenta na 3 miesiące. Ale udało mi się udowodnić, że dziekan się mylił bo okazało się jednak, że ani on ani moi koledzy, ślepo wierzący w jego słowa jako przyszli inżynierowie nie są w stanie wszystkiego przewidzieć, jak zapewniał nas codziennie na porannych apelach.
    Już wcześniej kilkukrotnie zdarzało mi się też udać na niezaplanowaną wycieczkę w górskie ostępy naszego kraju co jak na warunki mojej rodziny i przedstawicieli mojej klasy społecznej stanowiło solidną dozę niesubordynacji, lekkomyślności i również ryzykanctwa – Alpy, poza ściśle wytyczonymi ścieżkami i trasami narciarskimi stanowią nieprzenikniony labirynt skał i lasów zamieszkały też przez górskie ogry i lodowe zombie a także przetkany zapomnianymi twierdzami i bunkrami do których łatwo wpaść tak, żeby więcej już nie wyjść. Jednak ja będąc ryzykantem równocześnie kalkulowałem jak duże jest ryzyko i na ile mogę sobie pozwolić zostawiając margines na tę ryzykancką przygodę.
    Nie raz, zdarzało mi się także, gdy całą rodziną, wraz z kuzynostwem wybieraliśmy się na narty uciec chyłkiem od tego oczywistego i nudnego towarzystwa, żeby tylko na nartach spróbować zjazdu najwyższego, najbardziej stromego z okolicznych alpejskich szczytów, między drzewami i całkowicie poza trasą. Kilkukrotnie zdarzało mi się zwichnąć sobie ramię, które, najpierw ze strachu przed konsekwencjami a potem z przyzwyczajenia sam sobie nastawiałem. Poza tymi wyskokami umiałem jednak dostosować się do tej senno-sielankowo-technokratycznej rzeczywistości Falkenestu i całej Westrii.
    Tymczasem w codziennych doniesieniach z frontów wojny sytuacja przedstawiała się coraz dramatyczniej ale nas to nie dotyczyło. My byliśmy neutralni i byliśmy z tego dumni. O tym, że produkowaliśmy najostrzejsze bagnety i najprecyzyjniejsze mechanizmy do uzbrojenia każdej ze stron tego konfliktu nie mówiło się w ogóle. Każdy przecież ma prawo się bogacić a dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach i była to jak najbardziej racjonalna dla Westriańczyków postawa! Zmieniło się może tylko to, że kontakty z wujem Adwolfem i ciocią Sigfride von Eisenbergami z Wotani jakby ostygły a bardziej cieplejsze stały się kontakty z  Épéedargent’ami, czyli rodziną matki z Orseaux. I to na ich zaproszenie właściwie pierwszy raz trafiłem do Akwitani.

    Gdy ostatecznie skończyłem studia ze stopniem inżyniera mechaniki i budowy maszyn na Uniwersytecie Technologicznym w Falkenest mój ojciec uznał, że aby nabrać ogłady a także podpatrzeć innowacje stosowane w innych krajach warto byłoby abym wyjechał za granicę. Orseaux wydawało się najlepszym rozwiązaniem ze względu na to, że była to światowa stolica sztuki ale także innowacji a dodatkowo miałbym stałą opiekę rodziny mojej matki. Tak też się stało.  Po wymianie kilku listów byłem już w pociągu jadącym do stolicy Akwitanii. W trakcie tej sennej podróży nie przypuszczałbym, że kilkadziesiąt godzin później będę obciętym niemalże na łyso rekrutem.

    Pociąg wjechał na dworzec w Orseaux z głośnym piskiem. Zeskoczyłem ze schodków wagonu 1 klasy a moim oczom ukazał się przepiękny, monumentalny dworzec z tysiącem ludzi podążających w różne strony. Byłem zachwycony tym majstersztykiem inżynierii i budownictwa do tego stopnia, że nie zwróciłem uwagi, że jeszcze nie ma nikogo ze służby mojego wujostwa, kto miałby mnie odebrać i zawieźć do ich domu. Niesiony bardziej razem z tłumem, niż świadomie idący trafiłem na halę główną dworca. Mieszanina zapachów metalu, smarów, ludzi, jedzenia, ubrań, feria barw i głośny hałas przyprawiał mnie o przyspieszone bicie serca. I to tam oczom moim, zupełnie niespodziewanie ukazał się punkt  werbunkowy 1 Dywizji Ciężkiej Piechoty Akwitańskiego Legionu Kolonialnego stylizowany na namiot wojskowy, z kuframi i atrapą karabinu maszynowego. Przed namiotem siedział człowiek w pięknym, wysłużonym już mundurze galowym, obwieszony baretkami orderów, które otrzymał w trakcie swojej służby. Jedno oko, zasłonięte przepaską nadawało mu charakteru szlachetnego awanturnika, a ja, sam nie wiedząc tak naprawdę jak, znalazłem się bezpośrednio przed nim. W tym momencie, wszystkie moje dziecięce marzenia znowu nabrały barw a do oczu napłynęły mi łzy niesamowitego podniecenia i radości. Jak za każdym razem, na chwilę przed podjęciem jakiejś ryzykanckiej decyzji. Nie wiem kiedy, nie wiem jak, po kilkunastominutowej rozmowie byłem już w transportowym paromobilu, który mnie i kilku innych wiózł do koszar przygotowawczych 5 Pułku Artylerii Lekkiej 1 Dywizji Ciężkiej Piechoty Akwitańskiego Legionu Kolonialnego w Montglanes.
    Oczywiście zarówno wujostwo jak i rodzice starali się wyciągnąć mnie stamtąd za wszelką cenę. Wiele listów później ojciec uznał, że jego syn postradał zmysły i przestał się do mnie odzywać. Jedynie matka, za jego cichą zgodą i wymieniała ze mną korespondencję.
    Szlak szkoleniowy wyglądał następująco: z Montglanes, na pokładzie okrętu trafiłem ze swoim pułkiem do obozu treningowego rozmieszonego w jednej z akwitańskich kolonii gdzie przez kilkanaście miesięcy uczyliśmy się funkcjonowania w dusznym monsunowym klimacie Shang-Dekańskiej dżungli a finalnie wylądowaliśmy w Lemurii Akwitańskiej, w Port Beauregard, gdzie myślałem, że spędzę całe swoje życie żołnierza, gdyż były to czasy gdy funkcjonował zakaz stacjonowania regularnych wojsk ALK na wanadyjskim obszarze kraju, któremu przysięgałem posłuszeństwo. To tam, uznając moje krasnoludzkie i westriańskie przymioty oraz wykształcenie zostałem grenadierem-ogniomistrzem w randze młodszego sierżanta. Zadaniem mojej grupy było prowadzenie ognia z lekkiego moździerza piechoty podczas działań bojowych. Dowodziłem w sumie 4 żołnierzami. Do tej pory pamiętam ich imiona i nazwiska, także te prawdziwe : dwóch pochodziło z Czarnoborza – starszy szeregowy strzelec Agim Pajuković i szeregowy pomocnik strzelca Tzvetan Tsupin. Był też kapral celowniczy Guillermo Alvarado z Korioli oraz szeregowy ładowniczy Ahmed Al-Mufti z Lemurii Akwitańskiej. 
    Muszę tutaj nadmienić, że również podczas służby w Lemurii nie był bym sobą, gdybym nie spróbował czegoś ryzykanckiego. Nie bacząc na rozkazy i na ostrzeżenia zdarzało mi się opuszczanie samemu obozu w nocy aby się przekonać czy ludność pustyni jest naprawdę taka dzika jak mówią i spróbować zapolować na jedną ze słynnych latających małp, żeby potem nad ranem, ryzykując trafienie do brygady karnej, przedostać się z powrotem do swojego baraku w koszarach. 
    Razem z wcześniej wspomnianymi chłopakami przeszliśmy szlak od dusznych dżungli do rozpalonych pustyń aby finalnie, rewolucyjnym, jak na historię Akwitanii rozkazem, zostać przerzuconymi z całym V pułkiem artylerii lekkiej I Dywizji Ciężkiej Piechoty ALK i trafić na front w wanadyjskiej części państwa, któremu służyłem już wtedy 3 lata.

    Przez następne dwa lata byliśmy przerzucani z jednego frontowego kotła na drugi, z miesiąca na miesiąc uświadamiając sobie, że istnieje coraz mniejsza szansa, żebyśmy powrócili żywi do cywila. Cała I Dywizja przez te dwa lata utraciła 73 % pierwotnego stanu osobowego a nowi byli coraz gorzej wyszkoleni i coraz młodsi oraz pochodzili z coraz niższych warstw społecznych. Śmierć nie omijała u nas także oficerów. Ja jednak przysiągłem sobie, że zrobię wszystko, żeby moi chłopcy wrócili cało do domu. Zwłaszcza na skutek pewnego z wydarzeń, które prześladuje mnie do tej pory.

    To był mglisty choć jeszcze ciepły październikowy wieczór. Ja, moi chłopcy i jeszcze kilkunastu innych żołnierzy zostaliśmy wyznaczeni aby z pasa ziemi niczyjej ściągnąć rannych i tych, którzy w szoku bojowym nadal tkwili w lejach, okopach i gdzie tylko mogli się skryć. Po przebiegnięciu zakosami jakichś 120-130 metrów, najciszej jak mogliśmy wpadliśmy do okopów. Obejrzeliśmy się po sobie i w tym momencie zrozumieliśmy, że nie jesteśmy tutaj sami. Za kolejnym zakrętem usłyszeliśmy jak ktoś kopnął łuskę po pocisku, puszkę lub może jakiś hełm. W każdym razie, z pewnością ktoś tu był. I szedł w naszą stronę. Żołnierz przede mną ukląkł w pozycji z bronią na ramieniu, nad nim stanąłem, ja z wyciągniętym rewolwerem w jednej i bagnetem w drugiej ręce. Oczom naszym ukazał się przystojny, niebieskooki mężczyzna o raczej cherlawej budowie w mundurze regularnego wotańskiego oficera. Nie był venrirowcem, jak nam się wtedy wydawało. Zaskoczony naszym widokiem aż przykląkł ze strachu a ja, nie tracąc chwili, wraz z żołnierzem przede mną rzuciliśmy się na niego aby nie zdążył strzelić ani krzyknąć, gdyż inaczej groziłaby nam tu śmierć i to zarówno ze strony venrirowców jak i naszych. Zaczął piszczeć jak najgorszy tchórz. Złapaliśmy go, zakneblowaliśmy i kazałem dwóm z naszych chłopaków, bezpiecznie przeprowadzić więźnia na nasze pozycje. Lejtnant Friedrich von Lipke, gdyż tak nam się przedstawił pochodził z jednostki nr 13558 – dla nas oznaczało to tylko tyle, że najprawdopodobniej był oficerem parokawalerii, która na tej części frontu wykonywała zadania osłonowo-logistyczne. Wróciliśmy chwilę później do zajęcia, dla którego nas tutaj ściągnięto. Oznaczenie pozycji na których znajdowali się ranni przebiegło dość szybko, jednak kilkunastu nie zdążyliśmy pomóc. Wtedy nie wiedziałem skąd, ale każdy z nich poza ranami postrzałowymi, które nie musiały być śmiertelne miał na szyi ślady uduszenia – najbardziej logiczne było, że doszło tutaj do bezpośredniej walki w okopie. Później prawda okazała się straszniejsza. Gdy już wracaliśmy na nasze pozycje, kilkadziesiąt metrów w stronę naszych linii znaleźliśmy jeszcze dwa ciała – to byli Ci dwaj szeregowi, którzy mieli von Lipkego oddać w ręce naszej żandarmerii. Jeden miał bagnet wbity w plecy, drugi ranę po nim na szyi. Na bagnecie widniał symbol venrirowców…. Wiele czasu później po tym wydarzeniu nasz wywiad odkrył, że von Lipke, wybitny oficer wotańskiej, samodzielnej 35 brygady parokawalerii, taktyk i specjalista od aktów sabotażu jest też zbrodniarzem wojennym. Jego pasją było duszenie jeńców wojennych białym jedwabnym szalem tak, żeby widzieć jak umierają. Zwłaszcza żołnierzy Akwitańskiego Legionu Kolonialnego, których uważał za najgorsze bydło - niegodnych życia najemników. Zabijanie i duszenie to był jego fetysz. To sprawiało mu radość. Co interesujące, kilkukrotnie trafiał do wotańskiego karceru, gdyż przyłapano go między innymi na tym, że zamordował także 3 rannych żołnierzy innych wotańskich formacji. Dzięki wstawiennictwu swoich żołnierzy i przychylnych mu oficerów sztabowych oraz w docenieniu jego przydatności na froncie szybko jednak wychodził. Kiedy się tego dowiedziałem, moją głowę zaczęły świdrować wyrzuty sumienia o tym, dlaczego od razu go wtedy nie zabiłem. To bydle w ludzkiej skórze, po wojnie, dzięki oddaniu swoich żołnierzy, takich samych psychopatów oraz licznym koneksjom, uniknęło trybunału i zaszyło się gdzieś z nową tożsamością a ja poprzysiągłem zemstę. Poprzysiągłem, że pamiętając o okrutnej śmierci tylu naszych chłopaków znajdę go i oddam w ręce organów ścigania.

    Poza tym wydarzeniem, które odcisnęło się tak silnym piętnem na mojej psychice, dzięki swojej zimnej kalkulacji, doświadczeniu ale także indywidualnemu ryzykanctwu wielokrotnie ratowałem życie moim chłopakom, a to ściągając do leja po bombie, pod krzyżowym ogniem karabinów otumanionego i zdezorientowanego od wybuchu granatu Tzvetana a to wskakując do pełnego wroga okopu, żeby wywalczyć sobie drogę do rannego w nogę Guillermo. Tak kupiłem sobie u nich pełne oddanie wiedząc też, że nie zawiodą mnie w każdej sytuacji. Część żołnierzy z naszego pułku mówiła na nas żartobliwie «ognioplujce”. Jednak wszyscy czuli się lepiej gdy te „ognioplujce”, na odgłos parogwizdka zainstalowanego na mechanicznym ramieniu naszego porucznika LeRoche’a, wyskakiwali z nimi z okopu, ruszając do kolejnej bezsensownej z naszego punktu widzenia walki o kolejne kilkaset metrów frontu, które kilka dni później oddawaliśmy żołnierzom Rzeszy, żeby po tygodniu przejąć je z powrotem.

    Od jakiegoś czasu, szło nam trochę lepiej, front przesuwał się naprzód i któregoś razu w nocy, przed kolejnym atakiem wszystko ucichło. Nasze armaty i machiny wojenne milczały, poza pojedynczymi salwami zgodnie z planowanym przygotowaniem do porannej ofensywy. Jednak wotańczycy też przestali ostrzeliwać nasze pozycje. Zdarzało się tak wielokrotnie, że dowódcy ven Riera, opuszczali okopy aby uniknąć strat w sprzęcie przenosząc się do bardziej umocnionych pozycji na tyłach. Tym razem nasze dowództwo pomyślało, że jest dokładnie tak samo, zwłaszcza, że wiwerny zwiadowcze meldowały, o ruchu wroga na oddalone od frontu linie umocnień. Wydano więc rozkaz do wcześniejszego ataku. Nasz grupa bojowa również została włączona rozkazem do tego uderzenia. Kilka godzin później, na pół godziny przed wschodem słońca zagwizdał parogwizdek na mechanicznym ramieniu naszego porucznika i to był ostatni raz kiedy widziałem go w jednym kawałku. Pocisk moździerza rozszarpał jego ciało a koła zębate i mechanizmy z jego ramienia okrutnie poraniły żołnierzy z jego grupy bojowej. To był zły znak. Okazało się, ze to była zasadzka. My jednak lecieliśmy już do najbliższego leja żeby tam rozstawić moździerz. Wpadliśmy zziajani i tak jak robiliśmy to zawsze, spokojnie i precyzyjnie oddaliśmy trzy strzały z czego, jak zawsze dwa dymne mierzone na 83 stopnie, tak aby stworzyć chmurę dymu przed naszymi chłopakami i ochronić ich przed okiem wotańskich strzelców wyborowych oraz jeden odłamkowy na 65 stopni tak, żeby w miarę możliwości poszatkować chociaż nieznacznie ewentualne umocnienia z drutu kolczastego lub stworzyć niewielkie leje, które będą stanowić dalszą osłonę. Jednak tym razem, po trzecim strzale, gdy uświadomiłem sobie co się dzieje, oblał nas zimny pot. Jakiś venrierowski diabelny wynalazek, potężny karabin maszynowy o ogromnej sile ognia i , jak każdemu z nas się wtedy wydawało nieskończonym magazynku siekał naszych na całej kilometrowej szerokości uderzenia wojsk koalicji. Nie usłyszałem krzyku naszych oficerów poganiających żołnierzy do ataku, a w leju obok widziałem przerażone oczy żołnierzy i podporucznika Leclerca, który miał szczęście – zdążył dobiec do tymczasowego schronienia tracąc tylko jedną dłoń. Teraz nie czuł tego jednak i w szoku oglądał kawał skóry zwisający z kikuta z roztrzaskaną kością. Tymczasem nasi wojskowi technomagowie widząc co się dzieje zdołali tylko utworzyć na krótko barierę gęstego dymu, tak aby chociaż na minutę utrudnić celowanie wotańskim artylerzystom. Głośne „tyktyktyktyktyk”, to karabin wroga jak piekielny zegarek siał śmierć w naszych szeregach.

    To był ułamek sekundy. Jakby mój mózg zamienił się w machinę różnicową. Lej za 15 metrów, 30 stopni na prawo, 40 sekund na uspokojenie oddechu, kawałek muru 25 metrów prosto, 30 sekund, potem rów, jakieś 50 metrów – ile sił w nogach, opuścić go na 53 metrze, nim venrirowski celowniczy lub jakiś strzelec wyborowy zdąży przygotować się do strzału gdy opadnie dym z naszego moździerza. Potem jakieś 10 metrów pola i jeśli nie zginę to rozbita wiwerna, 45 sekund na uspokojenie oddechu, Stamtąd, jeśli zabłąkany granat lub moździerz mnie nie trafi dam radę oddać dwa, może trzy rzuty granatem. Co potem? Tego już nie zaplanowałem. Zdążyłem tylko krzyknąć: „Kapralu, 73 stopnie, dymnym, ogniem dowolnym na wprost . Alvarado zakrzyknął ile?! A ja biegnąc już zdążyłem tylko odpowiedzieć: „Wszystkie kapralu, wszystkie!” Wiedziałem, że w plecaku Tsupina jest jeszcze około 4 pocisków dymnych stworzonych przez najlepszych akwitańskich wojskowych technomagów co powinno mi wystarczyć na dobiegnięcie. Przynajmniej tak to wykalkulowałem. Liczyłem się jednak z tym, że może to być samobójczy rajd ale byłem spokojny. Biegłem jakby ktoś dodał mi skrzydeł, prawie tak szybko jak człowiek! Za sobą słyszałem tylko tępe „pum potem sekunda ciszy i pufff”, „pum, cisza i pufff”. To moi chłopcy pruli z naszej rury i widziałem jak przede mną rozwijają się obłoki gryzącego dymu. Zostało do pokonania tylko 10 metrów pola. Wyczołgałem się z rowu, przeturlałem na bok i znowu zacząłem biec. Pocisk z karabinu zrzucił mi hełm rykoszetując gdzieś za mną, kolejny ranił mnie w ramię, trzeci trafił w biodro. Nic nie czułem i nadal żyłem. Leżałem już pod wiwerną, która stanowiła niewielkie i krótkotrwałe, jednak jakieś zabezpieczenie przed ciągle „tykającym” wotańskim karabinem. Uspokoiłem oddech uświadamiając sobie, że rany na biodrze i na ramieniu nie mogą być głębokie.
Tyk, tyk, tyk, tyk – karabin na stanowisku wotańczyków pruł równomiernie. Rzuciłem pierwszy granat. Tyk, tyk, tyk, tyk. Drugi. Tyk, tyk, tyk, tyk, tyk, tyk, tyk. Piekelni venrierowcy strzelali dalej! Tyk, tyk, tyk, tyk. Teraz dołączył moździerz tych skurczybyków. Ktoś musiał dostrzec, że próbuję dobiec, lub zapobiegawczo czyścili przedpole. Odłamkowy gwizdnął jakieś 70 metrów za daleko. Za kolejnym razem trafią mnie - pomyślałem. Rzuciłem trzeci granat. Tym razem poza hukiem bardziej odczułem niż zobaczyłem błysk światła i tykanie karabinu ustało. Trzy sekundy później usłyszałem tylko niewyraźny z tego dystansu okrzyk: „Biegim naprzód skurwisini!” - To Al-Mufti, zawsze lojalny ale jakby na uboczu tym razem zagrzewał wszystkich do boju. Usłyszałem jeszcze gwizdki poszczególnych dowódców brygad i kilka minut frontowego piekła później nasi byli już przy mnie…

Jeszcze rok biurokratycznej machinie sztabowych oficerów zajęło stwierdzenie, że istotnym epizodem bitwy pod Mitteleup była potyczka o wzgórze Salzbaden a ja odegrałem w nim niebagatelną rolę neutralizując umocnione stanowisko superciężkiego manicznego karabinu maszynowego. Rok później zostałem awansowany do rangi podporucznika, otrzymałem za odwagę Order Honorowy Legionu.
    Wojna trwała jeszcze 5 lat jednak ja, mimo moich sprzeciwów i próśb kierowanych do sztabu zostałem wysłany do Montglanes gdzie szkoliłem kolejne załogi z podstaw działań osłonowych samodzielnych grup artyleryjskich. Nie wiem co stało się z moimi chłopakami, czy przeżyli, gdzie są i co teraz robią.
    Po czynach z frontu została mi sława i dozgonna wdzięczność wśród żołnierzy V pułku i całej I Dywizji Ciężkiej Piechoty ALK. Po opuszczeniu frontu stałem się także celebrytą. Każda gazeta chciała mieć chociaż dwuszpaltowy wywiad z tym, który swoją odwagą ocalił setki, każdy dżentelmen chciał uścisnąć dłoń i posłuchać niezwykłych historii z losów Akwitańskiego Legionu Kolonialnego, każda dama chciała  poczuć dreszcz podniecenia na widok tego, który widział tyle okropieństw i nie oszalał.

    W 1886 w Heimburgu podpisano pokój, kończący to cholerne piekło. Gdy w Orseaux wysiadłem znowu z pociągu, tym razem służba i rodzina matki byli punktualnie. Poza nimi pojawili się również moi podstarzali rodzice i kilkunastu dziennikarzy. Po 11 latach trafiłem w końcu do domu wujostwa. Na pierwszy bal, urządzony na moją cześć założyłem swój galowy garnitur, przywdziałem na głowę kepi, przypasałem do boku oficerski tasak i do piersi przypiąłem swój order oraz odznakę pułkową. Od tego czasu, gdy tylko dochodzi do jakichś niezwykle istotnych okazji przywdziewam swój mundur. Na co dzień noszę jednak, jak każdy szanujący się dżentelmen, dobrze skrojony garnitur, w pięknym piaskowym kolorze, nawiązującym do mojej przeszłości a na kieszonce zawsze przypiętą mam czerwoną baretkę orderu a pod nią odznakę – cyfrę pięć wpisaną w okrąg na którym umieszczony jest fleur-de-lis czyli tak znany w Akwitanii symbol lilii.

    Dość szybko po wojnie zrozumiałem, że pewna epoka się skończyła i jeśli czegoś nie zrobię zostanę dinozaurem - pokazywanym palcami, anachronicznym i nie rozumiejącym zależności nowego świata. Szybka kalkulacja, szybka decyzja – znowu podjęta niezgodnie z wolą ojca, który tym razem jednak przyjął ją zupełnie spokojnie i zaoferował swoją pomoc. W ten sposób zostałem założycielem firmy „von Eisenberg Schutzlosungen GbR” - firmy świadczącej usługi zabezpieczenia cennych konwojów, ochrony ważnych osób i obiektów. Dzięki rodzinnym znajomościom w Akwitanii, Wotanii, Westrii, Bawencji i Kleinheim i mojemu wojskowemu doświadczeniu oraz sławie oficera ALK firma obecnie funkcjonuje stabilnie już od 15 lat zapewniając byt mi i kilkunastu innym pracownikom.

    Ja sam, aby poczuć adrenalinę regularnie, raz do roku udaję się na Lemurskie Safari, polując na słonie, antylopy, lwy, krokodyle i tygrysy. Żeby nie zapomnieć o swoim legionowym rzemiośle, często na to Safari udaje się samotnie, zatrudniając już na miejscu Oromo – tragarza i kompana z ludu Baka – ludu, który poznałem w drugim roku mojej służby wojskowej...

Offline

Użytkowników czytających ten temat: 0, gości: 1
[Bot] ClaudeBot

Stopka

Forum oparte na FluxBB

Darmowe Forum
boginiemilosci - halfcraft - karnawal2016 - newlifeproject - kogamapl